Marzenia każdego człowieka są dla niego samego jednakowo ważne bez względu na ich skalę wartości. Martin Luther King miał swoje wielkie marzenie, a jeszcze kilka dni temu, własne wielkie, a jakże inne i małe ”I have a dream" miałem także ja. Byłem w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.

Pisząc ”wszystko” mam na myśli genezę powstania przyczyn Waszych odwiedzin na tej stronie. Wszystkie religie mają swoje święte miejsca, a jeżeli przyjąć, iż Apple stanowi również swojego rodzaju kult religijny, to odbyłem obowiązkową pielgrzymkę każdego fanboya firmy. Odwiedziłem Los Altos i Cupertino w Kalifornii. Jako, że nie jest to serwis turystyczny, tylko MyApple, napiszę, do czego zainspirowała mnie panująca w tych miejscach atmosfera.

Crist Drive 2066, Los Altos, Kalifornia - jednopiętrowy budynek z trzema sypialniami i garażem, jeden z szeregu bliźniaczo podobnych domów na tym osiedlu. A jednak inny. To tutaj w 1968 roku zamieszkał wraz ze swymi przybranymi rodzicami 13-letni Steve Jobs. To ten należący do posesji garaż był osiem lat później, świadkiem prac Jobsa i Wozniaka nad pierwszym komputerem Apple. A co słychać w tym miejscu dzisiaj?

”Ale cisza" - pomyślałem wysiadając z samochodu. Prawdopodobnie w latach 70-tych ubiegłego stulecia, nie odniósłbym podobnego wrażenia, jednak obecnie, czy to powodowany niejako ”religijnym uniesieniem", czy leniwą atmosferą gorącego popołudnia kalifornijskiego miasteczka, nie słyszałem nic prócz ćwierkania ptaków. Ok, może to był Twitter. Tak czy inaczej, w panującej ciszy pojawiła się myśl: ”Czy Jobs po śmierci zostawił firmę w rękach osoby równie magnetycznej, czy raczej tylko pragmatycznej? Czy cisza oznacza spokój i kontynuację, czy koniec czegoś więcej niż tylko wypracowującego zysk, producenta elektroniki?”

24-ego sierpnia 2011 Steve Jobs złożył rezygnację ze stanowiska CEO Apple, wskazując na swojego następcę Tima Cooka - Umarł król, niech żyje król! Niestety dosłownie, założyciel Apple, zmarł zaledwie 6 tygodni po oddaniu steru kierowania firmą, 5-ego października 2011 roku. Po jego śmierci, zastanawiano się, jak firma z Cupertino poradzi sobie bez swojej legendy pod sterami nowego dyrektora generalnego. Zapominano przy tym, iż Tim Cook już trzykrotnie wcześniej przejmował te obowiązki. Pierwszy raz w 2004 roku, kiedy Steve Jobs udał się na zwolnienie lekarskie po operacji usunięcia nowotworu trzustki. Ponownie objął stanowisko CEO pięć lat później, gdy Jobs wracał do zdrowia po przeszczepie wątroby i po raz trzeci przejął jego bieżące obowiązki w styczniu 2011 roku. A jak prowadzi firmę teraz, już w pełni samodzielnie?

W 2013 roku, na podstawie ponad dwustu wywiadów z obecnymi i byłymi dyrektorami oraz partnerami biznesowymi Apple, powstała książka autorstwa Yukari Iwatani Kane "Haunted Empire: Apple After Steve Jobs", przedstawiająca obraz następcy Jobsa na stanowisku dyrektora generalnego. Różnicę pomiędzy nimi opisuje tak: "Jeżeli Jobs byłby gwiazdą rocka, Cook byłby menedżerem sceny. Jeżeli Jobs byłby idealistą, Cook byłby praktyczny."

Czy Steve Jobs robił to dla pieniędzy? "Bycie najbogatszym człowiekiem na cmentarzu mnie nie interesuje. Kłaść się do łóżka w nocy z myślą, że stworzyliśmy coś wspaniałego... to się dla mnie liczy", powiedział Jobs. Dlatego zostawię temat kondycji finansowej firmy, tym bardziej, iż ta za kadencji Cooka jest na kolejnych rekordowych poziomach, a on sam zapowiedział przekazanie osobistego majątku na cele charytatywne. Czy jednak w pozostałych kwestiach zastępuje równie dobrze Jobsa?

Jeszcze kilka miesięcy temu, odpowiedziałbym, nie, stanowczo nie, co wyraziłem we wpisie ”No Jobs, no fun - no money?". Teraz zmieniam zdanie. Oczywiście nie jest to typ showmana, jakim był jego poprzednik. Widać to przy okazji kolejnych Keynotes. Steve Jobs prezentował produkty całym sobą, dania główne będąc równocześnie jednym z nich, lub ”One more thing", deserem. Cook, jak samo nazwisko wskazuje, jest bardziej kucharzem, szefem kuchni, który tylko dyryguje, co i kiedy zjemy. Brakowało mi w tym przypraw. Doczekałem się ich dopiero niedawno za sprawą jego publicznych wystąpień w Auburn i Waszyngtonie.

Oba z nich opisane były już jako osobne newsy na łamach MyApple. Pierwsze z wystąpień miało miejsce w ubiegłym roku, przy okazji uhonorowania Tima Cooka nagrodą za życiowe osiągnięcia (Lifetime Achivement Award) wydziału humanistycznego Uniwersytetu w Auburn, drugie z okazji wręczenia dyplomów na uniwersytecie w Waszyngtonie, dwa tygodnie temu.

Martin Luther King, pojawił się nie przypadkowo na początku tego wpisu. Pojawił się także podczas wymienionych uroczystości za sprawą słów dyrektora generalnego Apple. Historyczna przemowa pastora Kinga, którą wygłosił 28-ego sierpnia 1963 roku w Waszyngtonie, nazywana ”I have a dream", jest uznawana za jedną z najwybitniejszych w historii. Wystąpienia Cooka nie zostaną okrzyknięte wybitnymi, jednak dla mnie są historycznie przełomowe, a przynajmniej dla mojego postrzegania następcy Steve'a Jobsa.

Obecny CEO Apple mówił o własnych doświadczeniach i inspiracjach osobami Kinga i Roberta Kennedy'ego, których zdjęcia ozdabiają gabinet Cooka, równości i prawach człowieka. Z jednej strony poruszające, gdy wspomniał o płonącym krzyżu ustawionym na podwórku sąsiadów: ”Ten obraz zapisał się w moim mózgu na zawsze i zmienił mnie na zawsze. Dla mnie płonący krzyż był symbolem ignorancji, nienawiści, a także strachu przed każdym, kto był inny niż większość" oraz budujące, gdy poruszył temat dostępności i swojej roli w tym kontekście: “Oni (King i Kennedy) poświęcili wszystko, łącznie z życiem, jako obrońcy praw człowieka i godności ludzkiej. Ich portrety mnie inspirują. Służą jako przypomnienie dla mnie na co dzień, że niezależnie od drogi, którą ktoś wybiera, istnieją podstawowe zobowiązania, które powinny być częścią czyjejś podróży." Z drugiej strony prowadzone na luzie i niewymuszonymi żartami, gdy zwrócił się do studentów, którzy nie wyciszyli swoich smartfonów, a nie posiadają iPhone'ów, o odłożenie ich na środek, dodając, że firma Apple ma najlepszy program recyklingu produktów, czy kiedy na zakończenie wyciągnął własnego iPhone'a i robiąc zdjęcie nowym absolwentom uczelni powiedział, iż to najlepszy widok na świecie. To nie magnetyzm Steve'a Jobsa, to nie jego charyzma, to magnetyzm i charyzma Tima Cooka. To Jobs współpracując z nim przez kilkanaście lat wybrał go na swojego następcę. To jemu powierzył misję dalszego prowadzenia stworzonej przez siebie firmy, czegoś, co było nim i czegoś, czym był on. Przez te lata współpracy, Tim Cook pozostawał w jego cieniu, chciał tego, teraz z niego wychodzi, powoli, bo i cień, jaki rzucał Jobs był ogromny, a nawet wciąż trwa, zupełnie jak cienie po wybuchu bomby atomowej. Tylko, że w tej, ładunkiem był talent do zarządzania, który zamiast niszczyć stworzył w reakcji łańcuchowej Jobsa Apple i stworzył Cooka.

W niedawno wydanej biografii Jobsa autorstwa Brenta Schlendera ”Becoming Steve Jobs", znalazły się informacje o zażyłości i relacjach Jobsa i Cooka i tego, jakimi byli ludźmi. W 2009 roku Tim Cook, zaoferował ówczesnemu szefowi Apple transplantację części swojej wątroby. Badania krwi wykazały, że Cook może być dawcą, jednak Jobs odmówił. Jak wspomina obecny CEO Apple: "Ktoś, kto jest egoistą, tak nie odpowiada. Powiedziałem, ‘Steve, jestem całkowicie zdrowy, zbadałem się, to mój raport medyczny. Mogę to zrobić. Nic nie ryzykuję, będzie dobrze’. Nie pomyślał o tym. To nie było ‘Czy jesteś pewien, że chcesz to zrobić?’ To nie było: ‘Pomyślę o tym.’ To było: ‘Nie, nie robię tego!’ Steve krzyknął na mnie tylko cztery lub pięć razy w ciągu 13-stu lat, gdy go znałem, i był to jeden z nich." Nie, panie Cook, nie tylko Steve Jobs nie był tutaj egoistą, nie był nim również pan. Największym marzeniem Steve'a Jobsa było stworzenie firmy, która przetrwa próbę czasu, gdy jego już zabraknie. Z Los Altos pojechałem do siedziby Apple w Cupertino. Tam spokojnej ciszy nie zastałem. W tym miejscu panowała cisza twórcza. Steve Jobs zostawił firmę w dobrych rękach.